wtorek, 2 października 2012

Dzień 14 i 15: Mostar - Sarajevo - Gliwice (135km+ok.1000km)

Poranek rozpoczęliśmy tradycyjne od zakupów (tzn. ja na zakupy, a Ola pakowała plecaki). Znów ciężko było znaleźć czynny sklep o tej porze. Cieszyliśmy się, że w ten ostatni dzień nie musimy zwijać namiotu - częsta zmiana miejsca była jednak męcząca. Dzień wcześniej właścicielka hostelu uprzedziła nas, że biletu nie można kupić z wyprzedzeniem, a najlepiej przyjść na dworzec odpowiednio wcześniej by go zakupić przed odjazdem. Bardzo cenna rada, zważywszy na to, że będąc trzecimi w kolejce, czekaliśmy jakieś 20 minut. Pani w kasie wypisywała bilety ręcznie. Aby zachować kopię, korzystała z fioletowej kalki (zapomnieliśmy już, że coś takiego istnieje). Pani od hostelu powiedziała nam też, że o 8 rano jedzie trochę gorszy, ale tańszy pociąg. Przygotowaliśmy się na najgorsze i jakież było nasze zdziwienie, kiedy na peron podjechał pociąg mniej-więcej klasy naszego pospiesznego (teraz TLK), z dość estetycznymi i czystymi wagonami. Zasiedliśmy w przedziale i już po wyjechaniu z miasta zacząłem co chwilę wstawać do okna, by zrobić zdjęcie lub po prostu popatrzeć na zmieniający się na zewnątrz krajobraz. Jechaliśmy wzdłuż Neretwy, w górę rzeki, co oznaczało, że wjeżdżaliśmy w coraz wyższe góry. Pędząc zboczem doliny co chwilę przecinaliśmy most lub znikaliśmy w tunelu. Poranna mgła podnosiła się z doliny ukazując jaśniejące odbicia słońca na skałach i drzewach. Nie tylko my byliśmy zachwyceni. Jadący w przedziale obok Polak kręcił kamerą praktycznie całą drogę, przerywając żeby zrobić zdjęcie. Nie przypominam sobie, by w Polsce jakakolwiek linia kolejowa była tak malowniczo położona. I do tego ten spokój, kiedy się jedzie po szynach - podróż pociągiem wydaje się relaksować, podczas gdy w samochodzie każdy zakręt lub pagórek to kolejna niewiadoma. W końcu jednak zostawiliśmy Neretwę z prawej strony i przez nieco łagodniejsze góry zbliżaliśmy się do Sarajewa. To tutaj rozegrały się wydarzenia, które z dzieciństwa pamiętamy z codziennych wiadomości. Oblężenie miasta trwało niemal 4 lata. W dobie współczesnej komunikacji każde wydarzenie z walk było natychmiast nagłaśniane na całym świecie. Przebieg tej "wojny telewizyjnej" mogliśmy znać niemal w szczegółach, codziennie otrzymując nowe informacje z frontu w wieczornych wiadomościach. Do tej pory Sarajewo kojarzyło nam się tylko z tragicznych wiadomości sprzed kilkunastu lat i ewentualnie słynnym zabójstwem księcia Franciszka Ferdynanda.


Dojechaliśmy na dworzec, który okazał się niezbyt urokliwym socjalistycznym klockiem z epoki, która do architektury wniosła niewiele więcej niż zniszczenie, bałagan i brzydotę. Na dworze robił się coraz większy upał. Małżeńska sprzeczka tym razem wybuchła o miejsce oczekiwania (ja chciałem iść do centrum chociaż na chwilę, Ola zostać w pobliżu dworca), ale została dość szybko opanowana i oboje uradowani maszerowaliśmy w stronę centrum miasta. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Ania i Adrian trochę się spóźnią (w Czarnogórze płonęły lasy i pokierowano ich leśną ścieżką rowerową, gdzie samochody jechały w kolejce około 10km/h). Postanowiliśmy więc nie marnować czasu oczekiwania i dalej kroczyliśmy w stronę centrum stolicy. Temperatura powoli osiągała wartości coraz mniej znośne. Wyszedłszy na słońce szybkim krokiem szliśmy w stronę najbliższego cienia, aby się schować i chwilę odsapnąć. Kiedy skryliśmy się w cieniu słupa lub tablicy z mapą Sarajewa, podeszła do nas młoda kobieta, pytając czy zgubiliśmy się i czy może nam w czymś pomóc. Te małe gesty zainteresowania ze strony ludzi powodują, że okolica staje się jakby bardziej udomowiona - wiadomo, że można na kogoś liczyć. Idąc wzdłuż Miljacki mijaliśmy kolejne mosty przerzucone nad rzeką. W końcu dotarliśmy do ścisłego centrum miasta i weszliśmy na główny deptak prowadzący do starej części Sarajewa. W kolorowym tłumie dostrzec mogliśmy ubrane w hidżaby i nikaby kobiety.
 
Zbliżając się do centrum europejskiej stolicy, zagłębialiśmy się w orientalne serce miasta. Znów Turcja. Meczety, rękodzieło, architektura. Wprawdzie nie byliśmy nigdy w Turcji, ale wydaje nam się, że tak może właśnie wyglądać przedsionek muzułmańskiego Bliskiego Wschodu. Minusem tego spaceru było to, że nie zostawiliśmy na dworcu w przechowalni plecaków i nie udało się ich zostawić nigdzie indziej. Nosiliśmy więc nasz dobytek na plecach, co w 40stopniowym upale nie sprawiało przyjemności. W pewnym momencie już zupełnie zmęczeni usiedliśmy w knajpce i zamówiwszy lemoniadę czytaliśmy książki przy stoliku przez jakieś 2 godziny. Pełen relaks, chociaż i tam w końcu zrobiło się nieznośnie gorąco.
 
Postanowiliśmy przejść jeszcze przez miasto, zjeść coś i kierować się w stronę dworca, na którym umówiliśmy się z Anią i Adrianem. W Sarajewie wypłacaliśmy Marki Konwertybilne z bankomatu. Ciekawe było to, że kolejność operacji była nieco inna, więc łatwo po wyciągnięciu pieniędzy zapomnieć karty z bankomatu. Idąc w stronę dworca wstąpiliśmy jeszcze raz na Ćevapčići, które tym razem zjedliśmy w nieco mniej przytulnej knajpce, właściwie to pod parasolką obok budki, coś jak nasze wszechobecne kebaby. Czuliśmy, że nasza podróż dobiega końca. Czekaliśmy jeszcze chwilę pod dworcem i wreszcie nadjechało ciemnoniebieskie Audi na poznańskich blachach. Trochę kłopotu sprawiło nam zapakowanie dwóch osób i dwóch wielkich plecaków do wypełnionego już niemal po brzegi auta. Wyglądaliśmy trochę jak cyganie, z różnymi sprzętami i dobytkiem szczelnie upakowanym, widocznym przez tylne szyby. W drodze opowiadaliśmy sobie wydarzenia minionego tygodnia. My dzieliliśmy się wrażeniami z podróży i jugosłowiańskich miasteczek, a Ania z Adrianem opowiedzieli nam dalszy przebieg pobytu w Ksamil, gdzie nawiązali znajomość z innymi namiotowiczami z Włoch. Jechaliśmy, czas mijał, a my wciąż byliśmy w Bośni. Myśleliśmy, że dość szybko opuścimy ten niewielki kraj, ale później zaczęło nam się wydawać, że chyba stamtąd nie wyjedziemy. Zostało nam Jakieś kilkadziesiąt kilometrów do granicy, kiedy postanowiliśmy znaleźć nocleg. Na kempingi nie było co liczyć. Jadąc kilkukrotnie skręcaliśmy, aby zapytać miejscowych, czy jest tu gdzieś kemping i czy można się rozbić na dziko. Z rozmów wynikało, że chyba tak, aczkolwiek nie udało nam się znaleźć miejsca, które by nam odpowiadało, poza tym bardzo chcieliśmy się po prostu wykąpać. W końcu natrafiliśmy na jakieś miasteczko, w pobliżu którego było kilka hoteli i moteli. Sprawdziliśmy chyba 3 z nich. Ten trzeci okazał się najtańszy. Zabawne było, kiedy nauczeni doświadczeniem, że raczej nie dogadamy się po angielsku, od razu podejmowaliśmy próbę wyjaśnienia na migi i powoli, głośno mówiąc po polsku. Naturalnie wydaje się, że wtedy jest większa szansa, że zostaniemy zrozumieni. Kiedy wymachując rękami powiedzieliśmy do pani za barem "po-kój, 4 o-so-by, ewro, hał macz, ile?" - popatrzyła na nas zdziwiona i nieco zażenowana, po czym odparła "Do you speak english?" Musieliśmy chyba poczerwienieć i szybko wyjaśniliśmy pani o co nam chodzi. Kiedy zbiliśmy cenę z 44 do 35 euro (w międzyczasie jeszcze pojechaliśmy w jedno miejsce, ale okazało się, że taniej nie znajdziemy) zakwaterowaliśmy się w dwóch pokojach i pełni wdzięczności zjedliśmy sardynki przywiezione jeszcze z Gliwic. W końcu ułożyliśmy się w łóżkach. Nocowanie na karimatach spowodowało, że jak nigdy zaczęliśmy doceniać miękki materac i pościel. Następnego dnia rano wyruszyliśmy koło 8. W końcu opuściwszy Bośnię wjechaliśmy do Chorwacji, a następnie autostradami przejechaliśmy całe Węgry.
Po drodze okazało się, że trudno tam znaleźć stację z LPG, więc część drogi musieliśmy przejechać na benzynie. Zaraz za słowacką granicą zatankowaliśmy jednak gaz i pomknęliśmy dalej. Wybraliśmy drogę przez Korbielów, która była nieco krótsza niż pierwotnie zakładana przez Cieszyn. Dzięki temu Adrianowi i Ani było po drodze, aby odwieźć nas prosto pod dom w Gliwicach. Przez Słowację jechaliśmy do wieczora. Kiedy przekroczyliśmy granicę i zjeżdżaliśmy z góry przez gęsty las, zorientowaliśmy się, że nareszcie temperatura opadła do znośnego poziomu. Otworzyliśmy wszystkie okna i wdychaliśmy świeże, polskie, górskie powietrze. W tym momencie dotarło do nas, jak wielkim błogosławieństem jest mieszkanie w kraju, w którym rosną rośliny naprawdę zielone (a nie jakieś suche zarośla), a powietrze rzeczywiście nadaje się do oddychania. Przejechaliśmy Żywiec, Bielsko-Białą i Skoczów i skierowaliśmy się na północ. Około 22 dotarliśmy do Gliwic i podjechaliśmy prosto pod stary, przedwojenny blok ze zwisającymi z parapetów drugiego piętra pelargoniami. Ania i Adrian weszli na chwilę do środka i po podziale kosztów podróży odprowadziliśmy ich samochodem na właściwą drogę w kierunku Poznania, a sami udaliśmy się jeszcze do Tesco, by następnego dnia móc leniuchować przez cały boży dzień. Kładąc się wieczorem spać, trudno było nam uwierzyć, że to już koniec wędrówki i jesteśmy u siebie. Przez całą podróż był z nami Ten, który prowadzi i ochrania. Sami nigdy nie zaplanowalibyśmy tego lepiej.
 

poniedziałek, 1 października 2012

Dzień 13: Orašac - Mostar (ok.140km)

Wcześnie rano, niewyspani, zwlekliśmy się i zaczęliśmy pakowanie dobytku. Coraz lżejsze plecaki stały się tego dnia jeszcze lżejsze, gdyż właśnie rano skończył się gaz w naszej kuchence. Dokończywszy parzenie kawy na kuchence sąsiadów (na kempingu było mnóstwo Polaków) zwinęliśmy resztę bagaży i wyszliśmy na trasę. Jako pierwszy zatrzymał się Chorwat, który jechał kawałek w naszą stronę, opowiadając nam w drodze o czasach wojny i o funkcjonowaniu chorwackiej poczty, na której pracował. Kolejny odcinek pokonaliśmy z dwoma panami, którzy zmierzali na sprawę sądową do przygranicznej miejscowości. Oznajmili nam, że Chorwacją rządzi mafia (pewnie był to ich prywatny punkt widzenia). Śmiali się też z konieczności dwukrotnego przekraczania granicy z Bośnią w okolicy Neum, którą trzeba było pokonać, aby jechać dalej do Chorwacji. Kiedy dowiedzieli się, że jedziemy dalej do Bośni, podwieźli nas do samego przejścia granicznego i życzyli powodzenia. Kolejną granicę przekraczaliśmy pieszo. Na kartce napisaliśmy Medugorje i czekaliśmy, aż ktoś jadący w tamtą stronę zechce nas zabrać. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zatrzymał się samochód na polskich tablicach ZS-Szczecin. Uradowani wsiedliśmy i i był to moment, w którym musieliśmy odszczekać nasze wcześniejsze narzekania, że Polacy w ogóle nie biorą na stopa za granicą. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Pocitelj, gdzie w pół godzinki obeszliśmy kawałek miasta, popatrzyliśmy na ruiny i usiedliśmy na schodach jedząc suszone figi i czekając na naszych dobrodziejów. Pojechaliśmy dalej.
 
Dojeżdżając do Medugorje zaczęliśmy wspinać się po niewiarygodnie stromych serpentynach i po niedługim czasie dojechaliśmy do sanktuarium. Tego dnia było tu napewno ponad 40 stopni. Od razu odpuściliśmy sobie wejście na górę objawień, poszliśmy więc na Mszę, która - jak się okazało - właśnie się rozpoczynała. Można powiedzieć, że 90% Mszy zrozumieliśmy bez problemu. Niektóre fragmenty brzmiały bardzo podobnie do polskiego, z tą różnicą, że zamiast Pan był Gospodin. Tutaj mieliśmy okazję podziękować Bogu za prowadzenie i ochronę przez ostatnie 2 tygodnie. Umocnieni spotkaniem wyszliśmy z nową energią na dalszą drogę. Odpoczywając w cieniu pod kościołem zobaczyliśmy grupkę Filipińczyków, z których większość była ubrana w długie nogawki i rękawy. Pewnie u siebie mają po 50 stopni w cieniu, więc w Medugorje mogło im być nieco chłodno. Jedziemy dalej. Wyszedłszy w stronę wylotu z miasteczka złapaliśmy dwójkę młodych ludzi jadących do Mostaru, następnego celu na naszej mapie. Stolica Hercegowiny (Hercegowacko-neretvanski kanton) malowniczo położona nad piękną turkusową rzeką była coraz bliżej, a my znów zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać dzisiejszej nocy. Poprosiliśmy chłopaka, żeby wysadził nas na dworcu (chcieliśmy sprawdzić pociągi do Sarajeva, czego nie udało nam się zrobić w kafejce dzień wcześniej). Po krótkiej rozmowie z taksówkarzami, którzy chcieli nas zawieźć do hotelu, udaliśmy się w stronę dworca. Podeszła do nas młoda kobieta, która zapytała, czy nie potrzebujemy noclegu. Po tym jak zareklamowała swój hostel wyposażeniem w klimatyzację, zapytaliśmy ile chce. 30 Euro! Możemy dać 20. OK! Deal! Chcieliśmy jeszcze sprawdzić pociągi i autobusy, ale wszystko nam wyłożyła, łącznie z cenami za każdy środek transportu. Poszliśmy obejrzeć pokój.
 
Pierwsze, co zrobiliśmy po przyjściu to wzięliśmy zimny prysznic, wypiliśmy lodowato zimną coca-colę, włączyliśmy klimę i postanowiliśmy uciąć sobie drzemkę do czasu, aż słońce się nieco zniży. Mostar jest podobno jednym z najcieplejszych miejsc w regionie. Dało się to odczuć. Kolejny raz czuliśmy, że Ktoś troszczy się nie tylko o nasz dach nad głową, ale o coś więcej - komfort, który był nam tego dnia naprawdę potrzebny.
Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.
Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
orzeźwia moją duszę.
Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię.
Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza.
Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity.
Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia
i zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy.
/Psalm 23/



Kiedy już trochę odespaliśmy, postanowiliśmy ruszyć w stronę centrum do osławionego mostu nad Neretwą. Zanim tam dotarliśmy, dane nam było po raz pierwszy natknąć się na ślady i zniszczenia wojenne, które rzucały się w oczy. Od 1995 wprawdzie minęło już trochę czasu, ale na niektórych budynkach nadal znajdowały się głębokie ślady po kulach, które przypominały o nieszczęściu trwającym na tej ziemi przez kilka lat. W mieście odnaleźć można kilka sporej wielkości kamieni upamiętniających walki z Serbami oraz chorwacki zwrot przeciwko bośniackim muzułmanom w Mostarze po tym, jak trybunał konstytucyjny Bośni i Hercegowiny uznał za nielegalną proklamowaną przez Chorwatów Republikę Herceg-Bośni ze stolicą w Mostarze. Miasto zostało kompletnie zniszczone.

Pamięć o tych wydarzeniach jest ciągle jeszcze żywa, o czym świadczyć może chociażby cała księgarnia poświęcona Wojnie w Bośni i Hercegowinie, do której mieliśmy okazję wejść i w której mogliśmy zobaczyć materiały filmowe przenoszące w czas tej okrutnej wojny. Zbliżając się do centrum naszym oczom ukazał się widok, po który przyjeżdża się do tego miasta. Kamienny most (odbudowany po wojnie staraniami UNESCO i UE) na tle starego miasta i wielkiej góry za nim, a pod nim przepływająca dość wartko Neretwa o przepięknym kolorze. Weszliśmy do najstarszej części odbudowanego Starego Gradu i zaczęliśmy chłonąć wzrokiem wszystkie te fanatastyczne, wykonane ręcznie małe dzieła sztuki.
Od bogato zdobionych, metalowych imbryków, talerzy i czajniczków do parzenia kawy po turecku, poprzez ręcznie wykonywane kapcie i czapeczki, do różnego rodzaju pamiątek wojennych i przedziwnych "rzeźb" wykonanych z łusek po nabojach.
Jeszcze chwila spaceru wyłożoną kamyczkami uliczką i weszliśmy na Stari Most - wiernie naśladujący swój pierwowzór i odbudowany z tego samego kamienia. Powoli robiliśmy się głodni. Kiedy zaczęło się ściemniać, znaleźliśmy knajpkę położoną nad samym korytem rzeki i zamówiliśmy tradycyjne bośniackie (a może bałkańskie) Ćevapčići. Najprostsza wersja tego dania, czyli paluszki mielonego mięsa podane z chlebem pita i surową cebulą, zaskoczyła nas mimo wszystko ciekawym smakiem, osiągniętym przy minimalnym udziale przypraw. Do tego zimna, mocno kwaśna lemoniada, którą trzeba było posłodzić kilkoma łyżeczkami cukru. Pychota! W trakcie posiłku mieliśmy okazję pierwszy raz usłyszeć nawoływania muezina ze stojącego nieopodal minaretu.
 
Do tej pory meczety ukazywały się naszym oczom właściwie od przejechania Belgradu, przez całą Macedonię, trochę w Albanii i Czarnogórze - ale nigdzie nie dane nam było usłyszeć tego, co stanowi istotę wznoszenia minaretów. Nagle zostaliśmy przeniesieni w czasie i przestrzeni o kilka wieków wcześniej lub tysiąc kilometrów na południowy-wschód. Tak jak wcześniej do oczu, teraz dotarło też do naszych uszu, że jesteśmy na terenie zamieszkanym przez lud, na którego kulturę niesamowicie silny wpływ miało Imperium Osmańskie, które przecież rządziło tymi terenami przez setki lat. W knajpie miało też miejsce zdarzenie dla bałkańskich terenów wręcz klasyczne. Już od pobytu w Ochrydzie natykaliśmy się na bezpańskie zwierzęta - psy i koty - które dość łagodnie usposobione spędzały czas w różnych miejscach, gdzie mogły liczyć na coś do jedzenia. Oczywiście kotom latwiej schować się pod krzesłem w restauracji, toteż korzystały z tego przywileju chyba często.
 
Ola podzieliła się swoimi paluszkami z kotem, który oczekiwał na to siedząc w pobliżu - niby przypadkiem. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu w Starym Gradzie, spacerując po śliskich kamyczkach i próbując uchwycić jeszcze conieco z atmosfery tego egzotycznego miasta, po czym udaliśmy się na spoczynek w naszym klimatyzowanym pokoiku. Następnego dnia czekała nas wczesna pobudka i podróż pociągiem do Sarajewa, w którym umówiliśmy się z Anią i Adrianem około południa.







 

piątek, 28 września 2012

Dzień 12: Orašac - Dubrovnik - Orašac (plażing i zwiedzanie - kilka km)


Pobudka i tradycyjny już spacer do sklepu po świeże pieczywo. Z wolna kończyły się nam konserwy, pasztety i małe dżemiki przywiezione z domu. Skończyło się też kakao Puchatek, które prawie codziennie piliśmy na śniadanie. Powoli docierało do nas, że urlop dobiega końca. Postanowiliśmy więc pożegnać się z morzem, nad które wyruszyliśmy o dość wczesnej porze.
Rozsiedliśmy się w cieniu skał i weszliśmy do morza, które od razu wydało nam się o kilka stopni zimniejsze niż Morze Jońskie na południu Albanii. Było w tym jednak coś orzeźwiającego. Przez następne kilka godzin wchodziliśmy do morza co chwilę, wiedząc że są to ostatnie okazje, żeby pooglądać pod wodą rybki, jeżowce i kraby, oraz w ogóle nacieszyć się z pluskania w tej cudownej wodzie. W międzyczasie zdążyliśmy jeszcze wypić przy plaży nasze ulubione ostatnio owocowe piwko, za które - jak się dopiero później skapnęliśmy - zapłaciliśmy jak za zboże. Ponieważ planowaliśmy popołudniu zwiedzać, nadszedł czas żeby wyschnąć i wyruszyć pod górę na kemping. Jeszcze kilka razy wchodziliśmy do wody, jakby nie mogąc pogodzić się, że to już ostatni raz.
 
Przypomniało nam się, jak byliśmy dziećmi i nie chciało się wracać do domu, wołając do mamy w oknie "jeszcze pięć minut!". W końcu jednak trzeba było podjąć dorosłą decyzję i wyjść z wody. Dotarliśmy na kemping, gdzie zjedliśmy turystyczny obiadek ugotowany na kończącym się prawie gazie. Kiedy słońce jeszcze trochę się zniżyło, przeszliśmy na drugą stronę drogi, gdzie łapaliśmy stopa do Dubrovnika. Po kilku minutach zatrzymał się samochód na niemieckich numerach. Byli to chyba pierwsi Niemcy, którzy nas zabrali, pomimo ogromu liczby niemieckich turystów w tych stronach. A już myśleliśmy, że Niemcy na stopa nie biorą. Jak łatwo zaszufladkować, ocenić i stworzyć stereotyp. Za każdym razem dostrzegaliśmy w nich coś jakby niechęć do podzielenia się skórzaną tapicerką w Mercedesie. Młodzi Niemcy jechali jednak średnio atrakcyjnym Fordem. Zadziwiające, że najczęściej dzielą się Ci, którzy w istocie mają niewiele. Kogo w takim razie mozna nazwać bogatym?
 
Po krótkiej rozmowie na temat miasta wysadzili nas blisko centrum i ruszyliśmy w stronę wejścia na mury obronne, które zamykali o 19:00. Pomimo tego, że specjalnie czekaliśmy z wycieczką do popołudnia, na murach było tak gorąco, że przeszliśmy je chowając się w cieniu, z kilkoma postojami na zdjęcia i podziwianie widoków.

 
 
Wrażenie zrobiły na nas czerwone dachy Dubrovnika przemieszane z majestatycznymi budowlami sakralnymi. Nie było wątpliwości, że jesteśmy w mieście, na które silny wpływ miały Włochy, a właściwie Wenecja. Znów wąskie brukowane uliczki, jasny kamień na domach i wszechobecne okiennice. Z góry główna ulica miasta wyglądała jakby była polana wodą - odbijające się w niej słońce i plątanina sylwetek ludzi tworzyły fantastyczny, jakby drugi świat, do góry nogami, trochę mniej wyraźny, ale pobudzający wyobraźnię bardziej niż ten realny. Kiedy już zeszliśmy z góry, zaczęliśmy spacerować po miejskich ulicach, zaczynając od tych głównych, a kończąc na zupełnie zapomnianych, jakby nietkniętych turystyczną komercją, gdzie na parterze zamiast knajp i lodziarni były po prostu mieszkania, z których dochodził znajomy gwar telewizorów, domowych prac i rozmów przy kolacji.
 
Kawa, lody, kolacja - zawsze stare piękne miasta powodują w nas chęć konsumpcji. Atmosferę miejsca najlepiej odczuć można przy stoliku ustawionym w jednej z uliczek czy na placu. Celowy zabieg, mający na celu przyciągnąć do knajp, to usunięcie wszelkich innych miejsc do siedzenia (np. ławeczek). Można na szczęście usiąść jeszcze na schodach lub murku (ileż można jeść i pić?), ale trzeba przyznać, że najprzyjemniej jest siedzieć przy stoliku, gdzie oprócz wypicia kawy można spokojnie wypisać pocztówki - co też uczyniliśmy. Kolacja wypadła nieambitnie, bo zamiast jakiegoś chorwackiego specjału zamówiliśmy Lasagne. Biorąc jednak pod uwagę klimat miasta - pasowała. Spróbowaliśmy za to chorwackiego wina, które okazało się dość podobne do innych tego typu win ze słonecznych regionów Europy.
 
W mieście spędziliśmy jeszcze kilka godzin spacerując i karmiąc się klimatem Perły Adriatyku. Chociaż Dubrovnik nie nosi już zbyt wiele śladów zniszczeń wojennych, co jakiś czas natykalismy się na miejsca pamięci, czyli różnego rodzaju tablice upamiętniające poległych w bombardowaniu miasta przez Serbów i Czarnogórców. Dołączone do nich zdjęcia robią niesamowite wrażenie, a jednocześnie uświadamiają, że przy zaangażowaniu ludzkiej woli każdemu miejscu można przywrócić dawny blask. W drodze na dworze autobusowy, z którego o 1 w nocy miał odjechać nasz transport na kemping, spędziliśmy jeszcze trochę czasu w porcie, gdzie cumują najbardziej luksusowe jachty, jakie kiedykolwiek widzieliśmy na żywo. Uruchamiając wyobraźnię opowiedzieliśmy sobie historie właścicieli jachtów i ruszyliśmy dalej na dworzec. O 1 w nocy autobus wyruszył w stronę Orašac i po kilkunastu minutach byliśmy już na kempingu. Następnego dnia planowaliśmy dość wczesną pobudkę. Krótki sen.



czwartek, 20 września 2012

Dzień 11: Kotor - Orašac (104km)

Nad ranem obudził nas upał. Z 35 stopni w nocy powoli wchodziło na 40. Śniadanie u babci zjedliśmy naprawdę solidne. Do tego dostaliśmy kawę po turecku, a złożona babci wizyta sąsiada lub brata zachęciła ją do zaproponowania nam rakiji. O 8 rano! Grzecznie odmówiliśmy, na co tylko się uśmiechnęła i oboje z dziadkiem golnęli sobie po jednym. Babcia cieszyła się z naszej wizyty i częstowała nas wszystkim co tylko miała. Po obfitym śniadanku pożegnaliśmy się i wyszliśmy w stronę miasta. Chcieliśmy wysłać pocztówki, więc trzeba było znaleźć pocztę. Czekając na Olę pod pocztą spotkałem Polaków, którzy przyjechali do Kotoru rowerami. Tego dnia również wybierali się do chorwackiego Dubrovnika. Pogadaliśmy chwilę, po czym wyszliśmy w stronę wylotówki z miasta, aby złapać stopa do Herceg Novi - naszego następnego przystanku na drodze do Chorwacji.
Po niedługim czasie zatrzymał się fancy Passat z dwoma zadowolonymi z życia kolesiami. W drodze nie rozmawialiśmy zbyt dużo, ale miłe było, kiedy zatrzymali się na tarasie widokowym, żebyśmy zrobili zdjęcia, a na podróż dostaliśmy po zimnej coca-coli. 
Krętą drogą objeżdżaliśmy całą Bokę Kotorską, u której wejścia leży Herceg Novi. Po drodze praktycznie cały czas wpatrywaliśmy sie w krajobrazy - naszą uwagę zwróciły szczególnie Monastyr Św. Jerzego i Wyspa Matki Boskiej na Skale. Dwie małe wysepki (jedna z nich jest sztuczna) położone na środku zatoki zapraszają swoim z daleka widocznym urokiem. Kiedyś jeszcze tam wrócimy. Chłopaki dowieźli nas do Herceg Novi. Tam wysiedliśmy i udaliśmy się w stronę centrum. Już po pięciu minutach marszu ciężar naszych plecaków dał nam się we znaki, więc postanowiliśmy spróbować oddać je gdzieś na przechowanie. Zakupiwszy bałkańskie bułki z parówką rozsiedliśmy się na schodach i zaczęliśmy główkować co by tu zrobić z balastem. Ponieważ potrzebowaliśmy skorzystać z kafejki internetowej, żeby znaleźć kemping pod Dubrovnikiem, postanowiliśmy połączyć te dwie sprawy i znaleźliśmy kafejkę, w której przypadkiem zagadnęliśmy czy nie znają tu miejsca, gdzie można bezpiecznie zostawić plecaki. Młoda pani zaproponowała, że je nam przechowa, na co właśnie liczyliśmy.
W kafejce zajęliśmy komputer, przy którym wypoczywał lokalny kot. Zdaje się, że w ogóle nie przejął się naszą wizytą, bo dalej leżał na biurku, przy którym usiedliśmy. Pomyśleliśmy, że był to kot o typowo czarnogórskich cechach, gdyż na zaczepki ze strony Oli nie reagował zbyt żywo i dawał nam do zrozumienia, żebyśmy dali mu spokój. Wyszliśmy zwiedzać miasto chyba w największy upał, cały czas szukając takich uliczek, które oferowałyby choć odrobinę cienia. Totalnie oczarowała nas cerkiew św. Michała Archanioła umiejscowiona na głównym placu miasta, otoczona 4 wysokimi palmami, które w połączeniu z białym kamieniem tworzyły niesamowity klimat. Obok znajdował się zdrój stylowo nawiązujący do otoczenia. Trudno sobie wyobrazić Albanię i Czarnogórę bez takich zdrojów. W tym klimacie są one raczej koniecznością niż luksusem.
Niejednokrotnie w największy upał pozwalały nie tylko się napić, ale zmoczyć sobie twarz i ręce, co daje choćby chwilową ulgę. Po obejrzeniu wąskich, ukwieconych uliczek weszliśmy na górę, gdzie znajdowała się forteca Kanikula. Rozpościerał się z niej niesamowity widok na miasteczko i sporą część Boki Kotorskiej z wyjściem na pełne morze. W Herceg Novi kupiliśmy sobie ciderki i poszliśmy wypić je nad zatoką, siadając w cieniu. Jeszcze tylko magnesik na lodówkę (zbieramy magnesiki z wszystkich miast), jakieś nektarynki i wyruszyliśmy w stronę trasy do Dubrovnika. Ponieważ łapanie stopa wymaga przynajmniej kawałka pobocza lub jakiejkolwiek przestrzeni do zatrzymania, przeszliśmy 3 kilometry wzdłuż głównej drogi, przy której po prawej stronie ciągnął się mur oporowy zaraz przy krawędzi jezdni. Kiedy już zrzucliśmy plecaki na przystanku autobusowym, myśleliśmy, że jesteśmy uratowani. Przez następne 1,5 - 2 godziny machaliśmy naprzemian kartką z napisem Dubrovnik i z symbolem HR, chcąc wydostać się gdziekolwiek w stronę Chorwacji. W pewnym momencie zatrzymał się Smart na włoskich tablicach, który wydał nam się znajomy. Podbiegliśmy w międzyczasie uświadamiając sobie, że to nasi znajomi makaroniarze, z którymi jechaliśmy do Gjirokaster. Tym razem mieli jednak zbyt zapakowane auto i zatrzymali się, żeby się z nami przywitać i życzyć powodzenia. Jakiś czas później zatrzymał się Golf - też na włoskich numerach. Kierowca zgodził się zabrać nas do Dubrovnika. Był to Albańczyk z Kosowa, który wracał z urlopu do Włoch. W drodze nie rozmawialiśmy zbyt wiele, nie licząc kilku zdań po niemiecku wypowiedzianych przez Olę. Dowiedzieliśmy się, że czarnogórsko-chorwacka granica w tym miejscu jest bardzo pilnie strzeżona i często zdarza się, że pogranicznicy każą wyładowywać zawartość bagażników, szczególnie obywatelom Albanii, Czarnogóry czy Kosowa. Przekroczyliśmy granicę i po niedługim czasie naszym oczom ukazała się Perła Adriatyku. Ponieważ zostawiliśmy sobie ją na dzień następny, minęliśmy miasto i dojechaliśmy do upatrzonego 2 miejscowości dalej kempingu Pod Maslinom.
Kiedy wysiadaliśmy z auta żegnając się z Albańczykiem, było już prawie ciemno. Na kempingu okazało się, że nie ma już miejsca i nie możemy zostać przyjęci. Pierwszy raz spotkaliśmy się z taką sytuacją. Nie ma nawet 4 metrów kwadratowych? - pytaliśmy. - Sorry, we're full. Na szczęście 30 metrów dalej, po drugiej stronie ulicy znajdował się drugi kemping, również umiejscowiony w gaju oliwnym. To już był ten czas, kiedy nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami, bezbłędnie potrafiliśmy ocenić jakość miejsca na namiot pod względem ekspozycji na słońce, której unikaliśmy jak ognia. Namiot rozbiliśmy w miejscu całkowicie zacienionym przez stare oliwki. Zdążyliśmy jeszcze zrobić małe zakupy w miejscowym sklepie i poszliśmy na plażę napić się owocowego piwa i odpocząć przy szumie fal. Ponieważ nabrzeże w tym miejscu dość ostro opada do morza, trzeba było zejść stromą drogą na plażę. Wracając poczuliśmy więc zmęczenie i już po 50 metrach postanowiliśmy odpocząć na ławce. Zadowoleni, ale zaniepokojeni stromizną, którą trzeba było przejść po całym męczącym dniu i owocowym piwie, zbieraliśmy siły aby podejść następne 50 metrów (w rzeczywistości nie było tak ciężko, ale śmieszyło nas nasze rosnące z dnia na dzień lenistwo). Z dołu nadjechał samochód. Kiedy Ola machnęła ręką, raczej nie spodziewała się podwózki (do góry było jakieś 400 metrów). Chichocząc wsiedliśmy do auta i nasza podróż na górę trwała maksymalnie minutę. Podziękowaliśmy ładnie i udaliśmy się na kemping, żeby na karimatach złożyć głowy przed jutrzejszym długim dniem

środa, 19 września 2012

Dzień 10: Ulcinj - Kotor (85km)

Poranek zaczęliśmy oczywiście od poszukiwania chleba i wody. Kiedy udało się już znaleźć sklep zakupiłem kilka potrzebnych rzeczy i zrobiliśmy śniadanie. Była niedziela. Wiedzieliśmy, że w Ulcinj jest jakiś kościół katolicki, ale oddalony spory kawałek od naszego kempingu - w starej części miasta. Wyruszyliśmy jednak i już po kilkuset metrach marszu mieliśmy dość upału i braku cienia wzdłuż drogi. Dostrzegł to chyba przejeżdżający taksówkarz, ktory trąbnął i zatrzymał się. Za podrzucenie do kościoła chciał 6 Euro. Stanęło na 4, co uznaliśmy za dobrą cenę, zważywszy na upał, odległość i niepewność czy nie przegapimy jedynej Mszy w okolicy, szukając kościoła. Na miejscu okazało się, że za pół godziny miała się rozpocząć Msza. Jakoś specjalnie nas nie zdziwiło, że została ona odprawiona po albańsku, ale nagle w czasie kazania ksiądz zaczął mówić w dziwnie zrozumiałych słowach. Był to czarnogórski lub serbski - pewnie dlatego, że większość lokalnej wspólnoty to jednak Czarnogórcy lub Serbowie. Niesamowita jest ta mieszanka kultur i narodowości. Idąc ulicami czarnogórskiego Ulcinj, można było natknąć się na napisy po albańsku, kawałek dalej po czarnogórsku alfabetem łacińskim, a jeszcze dalej cyrylicą, nie wliczając oczywiście angielskich, niemieckich i polskich szyldów zachęcających do szkorzystania z noclegu czy posiłku. Wydaje się, że każdy pisze po swojemu - miejscowi i tak muszą znać te języki.
 
 
Kiedy wracaliśmy z kościoła, zrobiło się już tak gorąco, że chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się na Velikiej Plazy - najdłuższej plaży adriatyku położonej właśnie w Ulcinj. Plaża była chyba jedyną prawdziwie piaszczystą plażą, jaką spotkaliśmy podczas całej wycieczki. Był to drobny, szary piasek, nagrzewający się do 100 stopni Celsjusza i miotany po całej okolicy silnym gorącym wiatrem. Siedzenie na plaży w Ulcinj było chyba najbardziej męczącym punktem tego dnia. Zdecydowanie wolimy kamieniste plaże Morza Jońskiego czy Adriatyku. Kiedy już zwinęliśmy się z plaży, wróciliśmy na kemping. Nie ma to jak niedzielny obiad, przyrządzony własnoręcznie na turystycznej kuchence. Złożyliśmy namiot i wyruszyliśmy na trasę, aby złapać stopa do Kotoru. Jeszcze dobrze nie wyszliśmy z kempingu, a już mieliśmy zorganizowany transport na obrzeża miasteczka. Tam w ciągu kilku minut złapaliśmy dwóch młodych gości, którzy jechali do Baru na imprezę. W drodze trochę pogadaliśmy i chłopaki nie zgodzili się z poglądem, jakoby Ulcinj miało byc albańskim miastem. Wygląda na to, że kazdy ma swój punkt widzenia (oni byli Serbami). Kiedy wysadzili nas w Barze, stanęliśmy na stacji benzynowej i dalej próbowaliśmy złapać kogoś do Kotoru. Nie wiemy jak to jest, ale czasem pewne miejsca wydają się być po prostu pechowe. Niby wszędzie pomiędzy miastami jest jakiś ruch i nie powinno być problemu ze znalezieniem kogoś udającego się do następnego miasta.
 
Tym razem czekaliśmy jednak na tyle długo, że poszliśmy dalej by łapać stopa za rondem. Po kilku minutach zatrzymał się nieduży Peugeot, którego kierowca oznajmił nam, że jedzie do Sutomore, które znajduje się kilka kilometrów za Barem, więc do Kotoru pozostanie nam około 50 kilometrów. OK, zawsze to coś. "-No, no, that's no problem. I have time, I'll pick you up to Kotor." Wydawało nam się, że się przesłyszeliśmy, lecz okazało się po raz kolejny, że w podróży można czasem liczyć na takie prezenty. Około 30-letni Rosjanin Ilja zafundował nam świetną podróż i ciekawe opowieści. Nikt tak doskonale nie zauważy i nie obśmieje przywar narodu, jak patrzący nieco z dystansu imigrant. Ilja od kilku lat mieszka w Czarnogórze. Tubylców opisał nam jako ludzi dość leniwych, przytaczając nam kilka zasad Montenegros.
 
1. Man is born tired and lives to get a rest.
2. Love thy bed as you love thyself.
3. Rest during the day, so you can sleep at night.
4. Do not work – work kills.
5. If you see someone resting, help him out.
6. Work as little as you can, and convey all the work you can to another.
7. In shade is salvation – nobody died from resting.
8. Work earns illness – do not pass away young.
9. If you have an urge to work, sit down, wait and you’ll see it will pass.
10. When you see people eat and drink, approach them. When you see them work, withdraw yourself not to trouble them.
Opowiedział nam też o Petersburgu, Moskwie, swojej rodzinnej Syberii, lokalnych zwyczajach i interesach. To od niego też usłyszeliśmy conieco o miejscowych problemach etnicznych, np. o tym, że w Ulcinj zostali wyproszeni z knajpy z koleżanką, która mówiła po serbsku. Niestety na bałkanach różne grupy etniczne są tak ze sobą przemieszane (zachowując jednak silną tożsamość), że nie sposób podzielić między nie spójnych terytoriów. Zawsze znajdzie się grupa, która będzie domagała się swoich praw i taka, która będzie próbowała coś narzucić innym. Rozmowa była chyba tym milsza, że Ilja prawdopodobnie specjalnie po to nadłożył około 100 kilometrów dla obcych ludzi. Po prostu chciał pogadać. Pomyśleliśmy więc, że skoro przejechał specjalnie taki kawał, to spędzimy jeszcze trochę czasu pijąc kawę i zaproponowaliśmy mu espresso. Przy wjeździe do Kotoru znajdowała się stacja benzynowa z kawiarnią, której nie powstydziłby się elegancki hotel. Siedliśmy tam i podłączywszy się do darmowego WiFi zaczęliśmy szukać kempingu w Kotorze (na dworze powoli się ściemniało). Ilja też próbował nam pomóc, dzwonił do znajomych, a potem na jakiś kemping, który okazał się oddalony od Kotoru o kilkanaście kilometrów. Zdecydowaliśmy więc wjechać do miasta i zdać się na prowadzenie Siły Wyższej. Wysiedliśmy przed samą Bramą Morską i miasto od razu zrobiło na nas wielkie wrażenie.
 
Oświetlone mury i widok pobłyskujacych w świetle jachtów, w zestawieniu z wysokimi palmami, wszechobecnycm gwarem i to południowe, ciepłe, wieczorne powietrze. Stanęliśmy obok zamkniętej budki Informacji Turystycznej i już po chwili mieliśmy 2 propozycje skorzystania z noclegu. Starsza babcia proponowała pokoik za 30 Euro. Powiedzielismy, że to dla nas za dużo i odwróciłem się w stronę innych ludzi. Babcia złapała mnie za ramię i potrzasnęła nim zgadzając się na 20. No to już lepiej. Jeszcze niech śniadanie zrobi - poprosiłem stojacego obok faceta, aby jej wytłumaczył. Mimo początkowej niechęci szybko przystała na nasze warunki i zaprowadziła nas do mieszkania w Starym Gradzie położonego w jednej z najwęższych uliczek. Znów Włochy - pomyśleliśmy. Rzeczywiście kilka miast na bałkańskim wybrzeżu Adriatyku było zakładanych przez Wenecjan, którzy rozwijali swoje imperium handlowe. Widać to w charakterze tych miast. Zabudowa Kotoru - uliczki wybrukowane jasnym kamieniem, ciasno upakowane domy z kamienia z okiennicami - bardzo przypominała małe toskańskie miasteczka. Tamtym jednak brakowało czegoś - nie byly nad morzem... Po rozpakowaniu się u babci wyszliśmy na ulicę łapać klimat budzącego się nocnego życia i spacerować. Znów trafiliśmy na chwilę do cerkwi (św. Mikołaja) i przez chwilę staliśmy oczarowani klimatem kończącego się nabożeństwa. Spacerowaliśmy uliczkami i placami chwytając niesamowite widoki i czytając w przewodniku o mieście i zabytkach. Noc spędzoną u babci zapamiętamy chyba do końca życia - w mieszkanku nie było klimatyzacji, więc temperatura sięgała grubo ponad 30 stopni. Naprawdę kiepsko się spało w takim upale.
 

czwartek, 13 września 2012

Dzień 9: Ksamil - Ulcinj [Ulqin] (395km)



Po zjedzeniu śniadania i zwinięciu namiotu pożegnaliśmy się z Anią i Adrianem i wyszliśmy na drogę. Złapaliście kiedyś na stopa busa? Nam się udało. Złapać busa w Albanii nie jest trudno, gdyż z powodu braku przystanków ludzie wychodzą tam poprostu na drogę i czekają, a bus zbiera wszystkich po kolei. Nam jednak udało się złapać busa i pojechać za darmo, pomimo, że siedziały w nim osoby, które za podróż płaciły. Jak się czuli? Czy kierowca musiał im sie tłumaczyć? Nie wiemy. Złapaliśmy jeszcze dwóch facetów w małym autku i dojechaliśmy do Sarandë. Panowie widocznie nie zrozumieli o co nam chodzi, bo zamiast wysadzić nas na trasie, wwieźli nas do centrum (myśleliśmy, że chcą nas przewieźć na drugą stronę miasta - dopiero później okazało się, że wyjazd z miasta jest tylko jeden i mogli nas tam zostawić). Zaczęliśmy krążyć po mieście w poszukiwaniu jakiejś tablicy z drogowskazem. Zapomniejliśmy na chwilę, że jesteśmy w Albanii. Postanowiliśmy więc popytać miejscowych. Tutaj napotkaliśmy na skrajny przypadek mentalności Albańczyków, jeśli chodzi o kwestię podróżowania. Podeszliśmy do młodego gościa (na oko w naszym wieku), który twierdził, że po angielsku rozmawia "a little". Zapytaliśmy go o kierunek wylotu do Vlorë, aby przy tej drodze łapać stopa. Chłopak stwierdził, że musimy podejść 2 ulice dalej, skąd odjeżdżają busy do Vlorë. Wytłumaczyśmy mu, że nie chcemy wydawać pieniędzy (kończyły nam się albańskie Leki) i że podróżujemy stopem, czyli łapiemy ludzi, którzy zechcą nas zabrać autem za darmo, a jedyne czego potrzebujemy, to wskazania kierunku wylotu na Vlorë. Chłopak odparł, że najlepiej będzie jechać tam busem - tak jakby nie zrozumiał nic z tego, co mu powiedzieliśmy. Być może tak było, ale bardziej prawdopodobne wydało się nam, że tak jak już wcześniej napotkani uznał, że w ten sposób tam nie dojedziemy i udzielił nam życzliwej porady. Niezrażeni poszliśmy dalej i odnaleźliśmy drogę. Oddaliliśmy się nieco od centrum i łapaliśmy stopa. Ponieważ staliśmy dośc długo - może pół, może godzinę, a mijało nas sporo busów z napisem Gjirokaster, postanowiliśmy pojechać najpierw do tego miasta, by stamtąd łapać stopa na północ Albanii. Poprzednio jechaliśmy piękną drogą przez góry, która na mapie zdawała się być niższej klasy niż droga z Gjirokaster do Fier. Chętnie przejechalibyśmy drugi raz wybrzeżem, ale stwierdziliśmy, że tak będzie ciekawiej. Przy wzrastającym upale przebiegła nam przez głowy myśl, że łapanie stopa przez kilka następnych godzin może być ciężkie. Dobrze byłoby złapać w Gjirokaster kogoś, z kim będziemy jechać na tyle długo, że zdąży minąć największy skwar. Ponieważ wyjazd z miasta był jeden, wystarczyło zmienić napis na kartce. Wkrótce podeszła do nas młoda kobieta i wskazała na stojący 30 metrów za nami samochód. Dżiko i Marija byli dwójką młodych Włochów podróżujących samochodem po Albanii. Zaraz po tym jak ruszyliśmy po samochodzie rozsypało się spaghetti. Cienkie słomki latały na zakrętach po całym samochodzie, a próbująca ogarnąć rozgardiasz Marija przez śmiech oznajmiła "We are Italians, what did you expect?". Powodów do śmiechu było więcej - była to chyba najweselsza podróż tej wyprawy. W czasie jazdy wszyscy zachwycaliśmy się stanem albańskich dróg, pięknem gór i dziewiczością przyrody. Opowiedzieli nam o życiu w Mediolanie i Vicenzie, a gdy my opowiedzieliśmy o sobie, zdawali się być zaskoczeni naszym wiekiem. Najbardziej
Ledwo wysadzili nas pod Gjirokaster, nie zdążyliśmy nawet przenieść plecaków do cienia, bo na poboczu już zatrzymał się pusty MAN z przyczepą. Uradowani załadowaliśmy się do środka i kolejny raz okazało się, że kierowca nie bardzo mówi po angielsku. Nie przeszkodziło nam to jednak w poznaniu jego historii życia. W prawdzie zdarzały się momenty, że zupełnie nie rozumieliśmy co do nas mówi i kilkuminutowy wywód na migi kończył się fiaskiem. Dowiedzieliśmy się, że nasz kierowca ma na imię Nol i wraca z Sarandy do Lezhe. Mieliśmy szczęście, gdyz po drodze mieliśmy dwa największe Albańskie miasta, przez które mogłoby być trudno przejechać, gdybysmy utknęli gdzieś w centrum. Do przejechania mieliśmy niecałe 300 km, co w Albańskich warunkach oznacza dobre kilka godzin jazdy, wyszło około 9! Warto jednak zaznaczyć, że po drodze odwiedziliśmy warsztat (mieliśmy - jak Nol to określił - mikroproblem z kołem lub oponą), zostaliśmy zaproszeni najpierw na kawę (gdzie spotkaliśmy się z kolegą Nola), potem na obiad, no i pokonaliśmy niemałą liczbę wybojów, na których nasz driver musiał niemal zatrzymywać samochód. Ta podróż była dla nas jednak niezwykle ciekawa, bo mieliśmy okazję naprawdę sporo zobaczyć - jechaliśmy w końcu główną drogą północ-południe.

Może najpierw conieco o drodze. Tak jak pisałem wcześniej, na mapie wyglądała na drogę wysokiej klasy (chwilami taka była). W wielu miejscach na własne oczy zobaczyliśmy to, co później mieliśmy okazję przeczytać w przewodniku: "Albania rozwija sieć dróg asfaltowych." Podobno do lat 90 XX wieku takie drogi były tutaj rzadkością. Widać, że jakiś czas temu Albania rozpoczęła dużo prac budowlanych, ale zdarza się, że mosty czy wiadukty wybudowane do połowy świecą pustkami, tak jakby zabrakło pieniędzy na dokończenie budowy. Trzeba zaznaczyć, że Albania to kraj w 80% górzysty, więc budowanie nowych dróg jest tutaj naprawdę kosztowne. Po drodze zdarzały się jednak odcinki lepszej drogi. Ba. Wjechaliśmy nawet na autostradę - najpierw na taką prawdziwą, prowadzącą przez pola, a potem na trochę inną - nietypową. Przy nietypowej autostradzie co 50-100 metrów znajdowały się posesje z różnymi firmami, knajpami, stacjami, warsztatami itp. Albańczycy mogą pochwalić się niemałą długością autostrad w kraju. Wygląda to tak, że jedziemy dwujezdniową drogą z wjazdami na posesje, która jest oznaczona jako autostrada, następnie mijamy znak odwołujący autostradę, przecinamy rondo lub skrzyżowanie i znów mijamy znak, że wjechaliśmy na autostradę. Biorąc przykład, moglibyśmy oznaczyć naszą Gierkówkę jako autostradę od skrzyżowania do skrzyżowania i tym samym zyskalibyśmy kolejne kilometry szybkich dróg bez wysiłku. Oprócz mnóstwa aut i ciężarówek stojących na poboczu (np. przy knajpie), spotkać możemy też nieco bardziej egzotyczne widoki. Kiedy jedliśmy obiad, przez autostradę dwóch panów z kijkami przeganiało stado baranów na drugą stronę arterii. W innym miejscu młody jegomość stojąc w pasie rozdziały pomiędzy jezdniami trzymał za uszy żywego królika, którego - jak się domyśliliśmy - pewnie chciał okazyjnie sprzedać. Jesteśmy w Azji - pomyśleliśmy.
Jeszcze kilka zdań na temat stylu jazdy w Albanii (i ogólnie na bałkanach). Jazda po tutejszych drogach może naprawdę skutecznie wyleczyć z pośpiechu, przeklinania i w ogóle żywienia jakichkolwiek oczekiwań co do czasu przejazdu. Po prostu - jak zajedziemy, to będziemy na miejscu, nie wcześniej. Na niektórych odcinkach dróg trzeba przygotować się na średnią prędkość około 30km/h. W trzy godziny uda się przejechać 90 km. Półmetrowe dziury w drodze to jedno (często zdarzają się też odkryte studzienki). Na drogach i ulicach trzeba liczyć się z tym, że w każdej chwili ktoś przed nami może zechcieć zatrzymać się na drodze, aby porozmawiać z kolegą, wyskoczyć do sklepu, czy poszukać czegoś w bagażniku. To ludzka rzecz. Nikt się nie denerwuje, nie wyzywa, nie grozi. Jeżeli jest opcja wyminięcia (nieważne czy z przeciwka ktoś jedzie, jak zauważy to poczeka) to jedziemy dalej. Na drogach kierowcy wymieniają krótkie trąbnięcia w charakterze pozdrowień. Ruch w Tiranie podobno przypomina ten z Bagdadu czy New Delhi, choć nie możemy tego potwierdzić.

Niezwykle miło zaskoczyła nas gościnność naszego kierowcy, który najpierw kupił nam po kolbie kukurydzy prosto z żaru (sprzedają tam takie przy drogach - Oli nie bardzo smakowała - jak dla mnie bomba). Potem zapytał: "Alexandra you cafe? Jakob you cafe?" i wszystko jasne. Zatrzymaliśmy się w niby kiepskim przydrożnym barze, który rozbudowano pewnie po upadku komunizmu i zwiększeniu dostępności szkła i plastiku. Trzeba jednak powiedzieć, że podali wyśmienitą kawę. Przypomniały nam się Włochy, kiedy niedaleko Asyżu, na jakimś totalnym zadupiu młody ekspedient-barista ukręcił nam taką kawę, że tylko się oblizaliśmy. Często brakuje w Polsce takich miejsc, ale niesieciowych stacji czy barów z latte w papierowym kubku, a przytulnych małych lokali czy budek, w których podawaliby coś więcej niż rozpuszczalną nescafe ze śmietanką w proszku albo inny tego typu wynalazek. Kiedy Nol zamienił już parę zdań z kolegą (też tirowcem), pojechaliśmy dalej. W drodze nasz szofer opowiadał nam łamaną angielszczyzną o swoich córkach, życiu, pracy, mafii, albańskich zwyczajach i strukturze wyznaniowej narodu. W życiu nie spodziewalibyśmy się, że tyle rzeczy można dogadać nie znając języka. Nol kilkukrotnie pisał różne rzeczy na serwetce leżącej koło drążka zmiany biegów, a kiedy dostrzegł w naszych twarzach wyraźną troskę o trajektorię jazdy na wprost, po prostu zatrzymał się na drodze i objaśniał nam cały temat. Widać - nie spieszyło mu się. Nasza wspólna podróż dobiegła końca przed Lezhë, gdzie po krótkiej wymianie pozdrowień zatrzymaliśmy busa jadącego do Shkodër. W drodze udało się zagadnąć do młodego Albańczyka, który doskonale mówił po angielsku i zrozumiał, że jedziemy autostopem i chcemy wysiąść przed wjazdem do miasta, na trasie do Muriqan (przejścia granicznego z Czarnogórą). Jeszcze przed odjazdem kierowca zgodził się wziąć od nas 400 Leków zamiast 1200 (tutaj Ola dała się poznać w swoich zdolnościach negocjacyjnych po albańsku ;)
 
Kiedy wysiedliśmy pod Shkoder robiło się już dość ciemno. Ciągle jednak wierzyliśmy, że tego dnia przekroczymy granicę, choć rano usłyszeliśmy, że może to być trudne. Byliśmy już niedaleko. Przeszliśmy przez most nad rzeką Bunë i stnęliśmy w pobliżu latarni - był już prawie zmierzch. Nie staliśmy jednak długo, bo po chwili zatrzymał się Mercedes. Nie był to jednak typowy, albański, stary trup, ale nowa klasa E, więc znów rozsiedliśmy się wygodnie. Kierowca zapytał skąd jesteśmy, po czym oznajmił nam, że jest piłkarzem 1 ligi albańskiej. Zrobiło się śmiesznie kiedy Ola zapytała, czy jest sławny (powiedział, że jeszcze nie, ale możliwe, że już niedługo ;). Piłkarz był na tyle miły, że podrzucił nas pod same zabudowania graniczne i życzył powodzenia. Jeszcze zanim zdążyliśmy dobrze wysiąść, podszedł do nas taksówkarz proponujący usługi. Nawiązała się krótka dyskusja i ten również życzył nam powodzenia i wrócił do samochodu. Ponieważ mieliśmy jeszcze 200 Leków (1,5Euro). Pomyśleliśmy, że może uda się coś jeszcze przed granicą kupić. Cały ten dzień marzyliśmy o arbuzie, choć wydawało nam się raczej wątpliwe, żeby na przejściu granicznym czy w hotelo-restauracji sprzedawano po zmierzchu arbuzy. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy jakieś 300 metrów od terminala granicznego natrafiliśmy na stragan z owocami! Co więcej, mieli jeszcze 2 arbuzy. Podskoczyliśmy z radości i zakupiliśmy jeden dorodny owoc. Chłopak powitał nas w Albanii ;) po czym wyjaśniliśmy mu, że właśnie wyjeżdżamy z tego kraju (przyszliśmy od strony granicy, więc miał prawo tak sądzić). Przekroczyliśmy granicę, po czym rozwinęliśmy kartkę oznajmiającą, że chcemy dostać się do Ucinj - pierwszego czarnogórskiego miasteczka za granicą.
 
 


 

Zapadła całkowita ciemność. Kolejny raz pojawiła się wątpliwość, czy uda się dziś znaleźć sensowny nocleg. Po chwili zatrzymał się Golf na kosowskich tablicach i po upewnieniu się, że nie przemycamy narkotyków (sic!), zostaliśmy zaproszeni do środka. Dwóch Albańczyków z Kosowa jechało wypocząć w Ulqin (albańska nazwa Ulcinj, które zresztą jest miastem w 80% albańskim). Jak się okazało, oni również nie mieli na ten moment załatwionego noclegu, musieli więc - podobnie jak my - poszukać czegoś po dotarciu na miejsce. W drodze dowiedzieliśmy się, że Perver (nie mówiliśmy mu jak jego imię kojarzy się po polsku ;) i Abdullah są Albańczykami z Kosowa (mocno podkreślali ten fakt), pracują w piekarni w Prizren. Rozmawialiśmy z nimi o sytuacji w tym państwie i o przyczynach trudności z uznaniem niepodległości tego obszaru. Wielka Albania - to termin odnoszący się do regionu zamieszkanego przez Albańczyków. Oprócz samej Albanii są to południowo-wschodnie krańce Czarnogóry, niepodległe (lub jak kto woli serbskie) Kosowo, zachodnia Macedonia i północne obszary Grecji. Łącznie żyje na tych terenach około kilkunastu milionów Albańczyków, choć liczba ta może być przesadzona. Wg naszego rozmówcy uznanie niepodległości Kosowa mogłoby doporowadzić do podobnych roszczeń pozostałych przytoczonych terytoriów. Być może ze względu na bezpieczeństwo, sama Republika Albanii wydaje się być obojętna tym wszystkim sporom dookoła i cierpliwie czeka, aż obszary te same sobie poradzą, a następnie przyłączą się do niej dobrowolnie, jako niepodległe państwa. Są to tylko luźne dywagacje i jeśli ktoś może coś wnieść do tematu to zapraszamy. Podczas ożywionej dyskusji kierowca zdążył jeszcze zabłądzić po ciemku, ale zagadnięty po albańsku przechodzień szybko wskazał właściwą drogę. Zbliżaliśmy się do Ulcinj. Poprosiliśmy naszych dobrodziejów aby zapytali kogoś o kemping. Zagadnięty na ulicy facet wsiadł na skuter i poprowadził nas do domu, w którym nasi Albańczycy znaleźli nocleg w apartamencie, a my na przydomowym, bardzo miłym kempingu rozbiliśmy namiot. Przygotowani na targowanie (słyszeliśmy, że Czarnogóra jest droga), bardzo się zdziwiliśmy, kiedy właściciel sam zaproponował 8 Euro. OK! Deal! :) Po rozbiciu namiotu pod baldachimem z winogron i kiwi (pierwszy raz widzieliśmy jak rosną), marzyliśmy już tylko o prysznicu i pójściu spać. Kolejna noc w bezpiecznym miejscu. Psalm 91